Sri Lanka?
Niewiele wiedziałam na temat tego kraju. W zasadzie, czemu nie? Po kilku godzinach od znalezienia przez przypadek tanich biletów i krótkiego research-u podjęłam decyzję: lecę na tydzień we wrześniu.
Nie miałam zbyt wiele czasu na planowanie podróży, stąd w rezultacie wszystko było spontaniczne. Wiedziałam, że chcę jechać w góry i nad ocean. Pierwsza myśl, może wypożyczę samochód? Nie, jednak nie, ruch lewostronny mnie nie przekonuje. Chciałam być jednak niezależna w poruszaniu się, stąd przyszedł mi do głowy pomysł wypożyczenia skutera. Nigdy wcześniej nie jeździłam na skuterze, ale stwierdziłam, że przecież nie jest to takie trudne, na pewno ogarnę. Przed wyjazdem wyrobiłam międzynarodowe prawo jazdy i zrobiłam listę miast w których mogłabym się zatrzymać na nocleg. Spakowałam się w mały 30-litrowy plecak i wyruszyłam w podróż.
Dzień pierwszy:
Moim pierwszym przystankiem był Kijów. Czas na zwiedzanie stolicy Ukrainy skurczył się ze względu na opóźnienie lotu. Ze względu na mgłę wyleciałam z Krakowa cztery godziny później. Na szczęście po lądowaniu zostało mi wystarczająco czasu, aby przejechać się kijowskim metrem, zjeść obiad przy Placu Niepodległości i pospacerować po centrum. Los chciał, że podczas podróży z lotniska do centrum spotkałam Dominikę i Rafała, dwójkę znajomych, którzy również lecieli na Sri Lankę. Dołączyłam do nich, wszak w kupie raźniej, szczególnie jeśli jedzie się zupełnie w nieznane. Wróciliśmy na lotnisko i koło 19:00 wsiedliśmy do samolotu, którego miejscem docelowym było Negombo.
Dzień drugi:
Po przylocie na Sri Lankę mój pomysł wypożyczenia skutera został bardzo szybko zweryfikowany. Ruch uliczny był taki duży i tak chaotyczny, że uznałam, że nie będę ryzykować. Musiałam szybko dostosować się do rzeczywistości, jaką tam zastałam. Postanowiłam przemieścić się w głąb wyspy. Pomyślałam, że może tam będzie nieco spokojniej. Rafał z Dominiką jechali do miasta Kadny. Zdecydowałam, że zabiorę się z nimi.
Lokalnym autobusem przemieściliśmy się z Negombo do Colombo, a następnie kupiliśmy bilety kolejowe do Kadny. Mieliśmy szczęście, że udało nam się załapać na miejsca siedzące. Ścisk był naprawdę niesamowity. Miałam wrażenie, że ten pociąg jest w stanie pomieścić dosłownie nieskończoną ilość pasażerów. Podróż trwała kilka godzin. Pociąg piął się coraz wyżej i wyżej, tory były coraz bardziej kręte, a tunele wąskie i ciemne. Krajobraz był naprawdę epicki, byłam zachwycona miejscem, do którego dotarłam i delektowałam się dreszczykiem emocji, spowodowanym spontanicznością całej wyprawy.
Późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce. Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że ruch uliczny w Kandy był jeszcze większy niż w Colombo. Udało nam się złapać jednego kierowcę tuk-tuka (a raczej to jemu udało się złapać nas). Bezpiecznie dotarliśmy do hotelu, w którym Dominika i Rafał mieli zarezerwowany nocleg.
Dzień trzeci:
Dzień trzeci rozpoczęliśmy od objazdowej wycieczki tuk-tukiem po Kadny z kierowcą, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Odwiedziliśmy górujący nad miastem posąg buddy, a także do lokalną fabrykę herbaty. Kobiety pracujące w fabryce prowadziły nas po budynku i przedstawiły proces suszenia herbaty, pokazały różne ich rodzaje i poczęstowały nas aromatycznym napojem. Koło południa rozdzieliłam się z moimi polskimi znajomymi. Ja udałam się na przechadzkę po centrum, odwiedziłam Świątynię Zęba (dobrze, że miałam ze sobą w plecaku ręcznik, który posłużył mi na zakrycie zbyt opinających legginsów). Następnie udałam się na spacer do lasu tropikalnego, z którego mogłam podziwiać panoramę miasta. Przeniosłam się do innego hostelu i tam spałam na dachu budynku w kapsule z betonowej rury. Komary cięły niemiłosiernie, wielkie mrówki pełzały po podłodze, ale piękny zachód słońca, widok tętniącego życiem miasta i burzy nad górami był niezwykły.
Dzień czwarty:
Pomysł ze skuterem nie wypalił, jednak nie mogłam powstrzymać się od sprawdzenia, czy w okolicy nie ma jakiejś wypożyczalni rowerów górskich. Rower górski jest nieodłącznym elementem mojego życia. Przejażdżka była dla mnie bardzo atrakcyjną formą spędzenia czasu w tym intrygującym kraju.
Udało się! Wynegocjowałam bardzo dobrą cenę za wynajem roweru. Myślałam, że sama udam się na przejażdżkę, jednak właściel wypożyczalni właśnie jechał na swój trening i zaproponował, że mnie oprowadzi. W ten oto sposób miałam prywatnego przewodnika. Była to najbardziej szalona wycieczka rowerowa, jaką miałam okazję odbyć. W sumie zrobiliśmy 66 km, 1700 m przewyższenia. Zrobiłam to wszystko z 7-kilogramowym plecakiem w 30-stopniowym upale w 4,5 godziny. Był to bardzo intensywny trening. Wjechaliśmy na wzgórze Hantana, gdzie była lokalna plantacja herbaty. Warto było się zmęczyć dla takich widoków. Mój przewodnik zabrał mnie również do lokalnej jadłodajni. Pojechaliśmy dzikim single-trackiem przez pola ryżowe. Mijaliśmy plantacje papryczek chilli i kakao oraz małe wioski.
Warto wspomnieć, że wcześniej za dużo rowerzystów na Sri Lance nie widziałam. Biała kobieta na rowerze górskim była dość egzotycznym widokiem dla lokalnej ludności. Dzieci machały do mnie i się uśmiechały. Podczas treningu zaliczyłam jeden upadek, na wąskiej ścieżce, jednak obyło się bez większych kontuzji.
Wieczorem udałam się na kolację ze znajomymi z Kanady i Holandii, których poznałam w hostelu. Główną atrakcją wieczoru była przejażdżka tuk-tukiem w 5 osób (plus kierowca). To była szalona jazda. Ja i Emily siedziałyśmy na kolanach u chłopaków i musiałyśmy się mocno trzymać, żeby nie wypaść na zakrętach.
Dzień piąty:
Piątego dnia zdecydowałam się na kolejną podróż pociągiem do miasta Ella, trasa ta jest uznawana za jedną z najpiękniejszych tras kolejowych na świecie. Muszę przyznać, że była naprawdę epicka. Pociąg był pełen turystów. Osobiście miałam ogromne szczęście, ponieważ udało mi się zająć miejsce w drzwiach wagonu. Siedziałam na podłodze, nogi dyndały mi na zewnątrz pociągu. Musiałam się mocno trzymać, żeby nie wypaść, ale było to godne zapamiętania przeżycie. Podróż trwała 7h, pod koniec byłam już nieco zmęczona. Niemniej jednak udało mi się zrobić bardzo dużo pięknych zdjęć.
Dzień szósty:
Bardzo mi zależało, żeby dotrzeć nad ocean, a miałam coraz mniej czasu na zrealizowanie tego planu. Zdecydowałam się na podróż dzieloną taksówką. Po 5h jazdy małym busikiem dotarłam nad Ocean Indyjski jakieś 3 km od miejscowości Mirissa. Mieszkłam w domku u lokalnej rodziny. Woda w oceanie była niezwykle ciepła, a plażę miałam na wyłączność. Wieczór spędziłam rozmawiając z 14-letnią córką moich gospodarzy. Dziewczynka opowiadała mi o swojej szkole, sportach i o życiu i ludziach na Sri Lance.
Dzień siódmy:
Z samego rana udałam się tuk-tukiem na stację kolejową. Pociąg przyjechał o czasie. Tym razem o dziwo wewnątrz pociągu było mało ludzi i mogłam spokojnie podziwiać widoki przez okno. Pomimo tego, że byłam jedyną białą kobietą w wagonie, czułam się w miarę bezpiecznie. Po dwóch godzinach dotarłam do Bentoty i tam zakwaterowałam się w najstarszym hotelu w tej miejscowości. Ze względu na to, że był wrzesień nie było tam zbyt wiele turystów. Plaża była pusta. Podczas spaceru wzdłuż wybrzeża ku mojemu zaskoczeniu i uradowaniu znalazałm schronisko dla żółwi morskich. Po zachodzie słońca dostąpiłam zaszczytu wypuszczenia małych żółwi morskie do oceanu. Było to magiczne przeżycie, którego nigdy w życiu nie zapomnę.
Wieczorem rozmawiałam pracownikiem hotelu i okazało się, że jest moim rówieśnikiem. Zapytałam się, czy wie, czy można gdzieś w okolicy wypożyczyć skuter, chociaż na kilka godzin (ciągle chodziło mi to po głowie). Niestety nie udało się tego w prosty sposób załatwić, jednak w zamian zaoferował mi naukę jazdy tuk-tukiem. Było bardzo zabawnie, cieszę się, że mogłam spróbować swoich sił w prowadzeniu tego pojazdu.
Dzień ósmy:
Ostatni dzień na Sri Lance minął mi bardzo spokojnie. Powolnym tempem zmierzałam na północ. Udałam się na dworzec i wsiadłam do bezpośredniego autobusu do Negombo. Polacy, z których poznałam w Kijowie pierwszego dnia mojej wyprawy wracali tym samym samolotem. Umówiliśmy się na wspólny obiad oraz spacer po Negombo. Wymieniliśmy się naszymi przygodami oraz wrażeniami, cieszyliśmy się z ponownego spotkania.
Dzień dziewiąty:
Lot powrotny był spokojny, aczkolwiek dość męczący. Podróż przebiegła bez problemów. Po kilkunastu godzinach udało mi się bezpiecznie dotrzeć do domu. Była to niesamowita podróż, którą będę jeszcze długo wspominać. W sumie zrobiłam w ciągu tygodnia około 750 km różnymi środkami transportu. Pierwszy raz byłam sama na tak dalekiej podróży i dodatkowo zarezerwowałam noclegi z dnia na dzień. Początkowo było to dla mnie niekomfortowe uczucie, ale okazało się to genialnym rozwiązaniem. Jestem dumna, z tego, że odważyłam się pojechać na tę wyprawę i pozwoliłam sobie spontaniczność.